sobota, 31 października 2015

Cztery

(piątek, 20 marca)
Kolejny tydzień leciał mi szybko. W piątek wstaję jak zwykle o 7:00 i idę do łazienki, która jak się okazuje jest zajęta. Odczekuję chwilę, a z pomieszczenia wypada Paulina.
- A ty nie powinnaś już przynajmniej konsumować śniadania? - pytam gdy widzę Bogucką z ręcznikiem na głowie oraz owiniętym wokół ciała.
- Zaspała. Odstąp mi jeszcze łazienkę na 10 minut - prosi i szybko zmierza do pokoju, zapewne po ubrania, których zapomniała. Idę więc najpierw do kuchni by zjeść, jak to mówią, najważniejszy posiłek dnia.10 minut później do pomieszanie wpada przyjaciółka i zapieprza mi kanapkę oraz pije kilka łyków soku z mojej szklanki

- Lecę, na razie.
- Cześć - żegnam ją po czym sama zajmuję łazienkę.
Ubieram się (klik), maluję, czeszę i wychodzę.
W kancelarii jestem kilka minut po godzinie 8. Ledwo wkraczam do swojego gabinetu, a drzwi się otwierają.
- Zuza, musisz jechać do sądu. - oznajmia na wstępie Maciej.
- Teraz? Po jaką cholerę?
- Za 3 godziny masz sprawę.
- Że co?! - wykrzykuję zdumiona. - Żartujesz prawda?
- Niestety nie. Anka się rozchorowała i musisz ją zastąpić bo inni maja zapchane grafiki. W jej gabinecie masz większość akt, a reszta jest u niej w mieszkaniu. Musisz po nie podjechać.
- O Boże - wzdycham i z powrotem ubieram kurtkę. - Co to za sprawa?
- Spokojnie, wygrana w kieszeni. Trzeba tylko dopełnić formalności i ją odbyć. - odpowiada.
- Pytam o co chodzi, a nie czy z góry wygrana - rzucam szybkim krokiem zmierzając w stronę gabinetu Ani.
- Potrącenie i zbiegnięcie z miejsca zdarzenia. - wyjaśnia.
- Rozumiem, że nas klient to ofiara? - pytam wchodząc do pomieszczenia i od razu na biurku widząc potrzebne mi dokumenty.
- Klienkta. Dominika Roztocka.
- Mhm - topię wzrok w papierach. - Okej, dobra, to ja jadę do Anki - rzucam i wracam jeszcze do swojego pokoju po togę i torebkę - Cześć - żegnam się i ruszam w kierunku wyjścia.
- Cześć - odpowiada.

W sądzie jestem o 10:40. Odszukuję szybko salę numer 14 i od razu widzę brunetkę, którą opisywała mi Anka, przechadzającą się nerwowo po korytarzu
- Witam, Zuzanna Sienkiewicz. Teraz to ja panią reprezentuję - wyciągam do niej dłoń.
- Dominika Roztocka, miło mi, ale gdzie jest pani mecenas Podchalska?
- Pani Podchalska się rozchorowała i nie przydzielono mnie. Spokojnie, wszytko będzie po naszej myśli, proszę się nie stresować za godzinę będzie pani w domu - mówię.
- Mam nadzieję.

Tak jak przewidywałam po godzinie wracałam już z powrotem do kancelarii.A tam wrażeń dnia dzisiejszego ciąg dalszy.
Wchodzę do gabinetu i drzwi ponowni się otwierają. Nawet nie spoglądam kto wszedł stojąc tyłem do wejścia, odwieszając kurtkę i podwijając rękawy swetra.
- Kawa, Maciek, proszę kawa! - wtedy patrzę na drzwi.
- Zuza musisz mi pomóc. - prosi Mirka moja sąsiadka i przyjaciółka. Znamy się odkąd przeprowadziłyśmy się z Pauliną do Kielc czyli już 8 lat. Stoi w drzwiach ze swoimi bliźniakami :Frankiem i Kubą po obu stronach - Wyskoczyła mi bardzo pilna sprawa. Musze ich u ciebie zostawić.
- Ale...
- Zuza, proszę.
- Ale nie wiem, czy ja...
- Zuza...
- Dobra, okej - wzdycham. - Cześć chłopaki, chcecie się pobawić z wujkiem Maćkiem? - pytam z wielkim uśmiechem opierając dłonie na kolanach.
- Chcemy pooglądać co tutaj masz! - krzyczą radośnie i wyrywają się swojej matce. - To lecę- rzuca na Mira na pożegnanie i posyła mi buziaka wychodząc. Coś mi się wydawało, że chyba coś się zmieniło, ale nie wiem jeszcze dokładnie co...
Chłopaki uradowani nim się spostrzegłam wybiegli z pomieszczenia i zaczęli obchód kancelarii. Na nic zdały się moja nawoływania, zakazy, napomnienia, groźby i szantaże typu "Jak tego nie zostawisz to zadzwonię po Babę Jagę i cię wrzuci do rosołu". Dotykają czego chcieli i zawsze są o dwie sekundę szybsi niż ja. Mam przynajmniej to cholerne szczęście, że w całej kancelarii teraz jesteśmy tylko my, Maciek, który jednak zamknął się w swoim pokoju i pani Marceliny, sekretarki.
- Franek! Co ja mówiłam?! Że nie można tego dotykać tak? A ty co robisz? p zabieram chłopcu teczkę.
- Ciocia, jesteśmy głodni! - krzyczą naraz po godzinie. Jak na zawołanie i mi zaburczało w brzuchu.
- Umawiamy się tak. Wy siedzicie tutaj u mnie w gabinecie. GRZECZNIE siedzicie na tyłkach a ja idę załatwić coś do jedzenia. Niczego nie ruszacie, jasne?
- Tak jest! - krzyknęli. Oddycham z ulgą i wychodzę z gabinetu podążając do pokoju gdzie powinien znajdować się Maciek.
- Maciuś, zamów dwie pizze - rzucam na wstępie, natomiast on unosi na mnie wzrok znad laptopa.
- Dwie pizze? - dziwi się.
- Czyżbyś miał problemy ze słuchem? - unoszę brew. - Czymś muszę tych gnojków nakarmić.
- Sie robi - chwyta komórkę. - A gdzie oni teraz są? - pyta jeszcze zanim wychodzę.
- U mnie w gabinecie. Jak spotkam Mirkę to ja chyba ukatrupię - mówię i wychodzę.
- To wszytko przez ciebie! - słyszę krzyk Frania stając przed drzwiami swojego gabinetu i już się boję.
- Nie prawda! - odparowuje Kuba.
- Prawda! Ciocia nas opierniczy! - dobrze, że znają konsekwencje, ale skąd znają takie słowa? Przerażona wkraczam do środka.
- Mieliście siedzieć i niczego nie dotykać, czy nie tak?! - załamuję ręce. Na środku pomieszczenia leży palemka a dokoła niej rozsypane pełno ziemi i szczątki doniczki.
- To jego wina! - krzyczą na raz. Znowu krzyki, znowu krzyki. Nie wiem jak Mirka to wytrzymuje.
- Koniec! Cisza ma być! Jak się zaraz nie uspokoicie to was zamknę w piwnicy i przyprowadzę bukę - próbuję ich nastraszyć.
- Dobrze, już będziemy cicho. - mów skruszony Franciszek. Zawsze bardziej go lubiłam.
- No to siadać przy biurku i zaraz pomożecie mi to posprzątać. - zarządzam, a oni posłusznie zajęli wskazane przeze mnie miejsce. Wychodzę by po 10 minutach powrócić z miotłą, szufelką oraz nową doniczką. Nie wiem co bym bez tego Wesołowskiego zrobiła.
Kiedy wsadzam do doniczki roślinę, a chłopcy wsypuję ziemi drzwi gwałtownie się otwierają. Unoszę wzrok. O matko, znowu się zaczyna.
- Mówiłem, że pani jest zajęta, pani mecenas - wtrąca się Maciek. Kiwam głową.
- O co chodzi pani Małecki? - pytam otrzepując ręce.
- Może tak zamiast przesadzać drzewka z dziećmi zajęłaby się pani moją sprawą.
- Panie Małecki, swoją współpracę zakończyliśmy 2 miesiące temu wiec nie rozumiem co pan tu robi to po pierwsze - muszę być cierpliwa, muszę być cierpliwa.
-
Proszę pani, o ile wiem to w interesie prawnika, jest wygranie sprawy czyż nie?
- Proszę pana, nie myli się pan, tylko trudno wygrywa się sprawy gdy klient kłamie jak z nut, robi z siebie i ze mnie pośmiewisko kompromitując się w sądzie. Z tego co słyszałam to nadal nie zapłacił pan grzywny więc radziłabym to szybko zrobić i przestać urządzać cyrki - mówię niezbyt przyjemnym tonem.
- Ja nie urządzam cyrków, proszę pani! Ja najzwyczajniej w świecie dam o swoje interesy.
- Na razie kiepsko to panu idzie - prycham, ale za plecami mężczyzny widzę twarz Maćka, której wyraz raczej każe mi darować sobie. - A jakby pan nie urządzał cykrów to by tu pana nie było - orzekam opanowanym głosem.
- Pozwę was - rzuca jeszcze na koniec na co parskam śmiechem.
- Proszę się już nie kompromitować- kręcę 
głową – Do widzenia.
- Do widzenia, do widzenia. Mam nadzieję niedługo. Jeszcze się zobaczymy – odwraca się na pięcie i wychodzi.
- Co za człowiek – wzdycham patrząc na Maćka.
- Co poradzisz – wzrusza ramionami – W ogóle, pizza już jest. – oznajmia.
- Wreszcie! – krzyczą chłopcy i biegną za Wesołowski, a może raczej to on musiał pobiec za nimi.  Uśmiecham się z ulgą i kończę sprzątanie. Później dołączam do chłopaków w pokoju Maćka i razem konsumujemy jedzenie. Paulina nie może się o tym dowiedzieć.

O 16 zaczynamy się wraz z chłopcami zbierać. Mam ich odstawić do mieszkania około 18 bo wtedy Mirka już podobno będzie z powrotem. Ponieważ rano pogoda tak mnie zachęciła to przeszłam się na nogach do kancelarii także i teraz na nóżkach wracaliśmy bo domu.
- Ciociaaaa, a pójdziemy na plac zabaw? – prosi Franciszek gdy mijaliśmy go mijaliśmy uwieszając się na mojej ręce i ciągnąc ją w dół.
- Prosimy ciociu! Prosimy! – spojrzeli na mnie błagającymi oczami.
- Niech wam będzie – wywracam oczami lekko unosząc kącik ust.
Na placu zabaw  nie ma nikogo więc maluchy od razu biegną na domek ze zjeżdżalniami. Odkładam torebkę na najbliższą ławkę i podchodzę do nich.
- Kuba, przejdź po tych belkach i tutaj zjedziesz jak strażak – mówię.
- Strażacy tak zjeżdżają? – pyta zaciekawiony chwytając się dłońmi drążka i oplatając go też nogami po czym zjeżdża na dół.
- No jasne. Tak jak ty właśnie to zrobiłeś  - uśmiecham się. – Będziesz strażakiem?
- Nie, będę piłkarzem – wypina pierś do przodu. – Tata powiedział, że mogę trenować jak będę chciał, ale mama nie jest przekonana, ale kupimy jej z tatą czekoladę i się zgodzi – co za cwaniak – i będę grał lepiej niż Lewandowski! – krzyczy wesoło.
- Na pewno – tarmoszę mu włosy śmiejąc się.

Po 20 minutach chłopakom znudziła się samotna zabawa i gdzie siedzę sobie na ławce wyciągając nogi z przymkniętymi oczami zaczynają krzyczeć żebym się z nimi bawiła w berka i podobno nie przyjmują sprzeciwów. No więc cóż…
Biegam za nimi z 5 minut i prawie wypluwam płuca. A Paulina mówiła żeby nie palić…
- Kiepska kondycja, pani mecenas – słyszę nagle za swoimi plecami znajomy głos. Odwracam się i uśmiecham ironicznie do Krzysztofa stojącego przy ławce 3 metry ode mnie z rękami w kieszeniach.
- Nie każdy codziennie prze godzinę lata po boisku w tę i we wte.  – odpieram biorąc głęboki oddech i normując wymianę gazową w płucach.
- To nie tylko sprawa treningu. Wiesz o czym mówię.
- A ty wiesz, że nie chce mi się i nie mam zamiaru tego rzucać – wzruszam ramionami.
- A powinnaś.
- Cóż za troska o nieznajomą osobę pani Lijewski.
- Jaką nieznajomą? Przecież się znamy – uśmiecha się robiąc krok w moją stronę – Ale zawsze możemy lepiej. Co powiesz na kawę?
- Kawę? – unoszę brwi. – W piątki chodzę na drinka.
- Dzisiaj akurat piątek – zauważa. Spostrzegawczy… Paulina kazałaby to zapisać do listy zalet.
- Co ty nie powiesz? – parskam śmiechem, a on za mną.
- To jak? Zaszczycisz mnie obecnością?
- Chętnie, ale dzisiaj padam na twarz. Spędziłam z nimi pół dnia i jak się dowiedziałam dzieci męczą jeszcze bardziej niż mi się wydawało.
- To może jutro?
- Jutro tak  kiwam głową lekko się uśmiechając.
- Ciociu! Pobaw się jeszcze z nami! – prosi Franek.
- Chłopaki idziemy do domu. W ogóle czy wy nie jesteście głodni? Wasza mama by mnie zabiła chyba.
- Najedliśmy się pizzą – szczerzy się Kuba, a ja słyszę tylko śmiech za moimi plecami.
- Ale ja się nie najadałam bo mi wszystko zeżarliście- pstryknęłam chłopca w nos.- Więc wracamy.
- Ale przyjdziesz jeszcze kiedyś z nami tutaj? Mama jest ostatnio zmęczona i nie może z nami biegać – żali się Franek.
- Jak będzie czas – mówię.
- Super! Jesteś najlepszą ciocią na ziemi! – krzyczą i przytulają się do mnie, a mnie najpierw to zdziwiło, a potem zrobiło mi się dziwnie ciepło w środku i poklepałam ich po plecach.
- Wy za to jesteście super dzieciakami.
- Nie jesteśmy już dziećmi – mruczy Jakub i od razu się ode mnie odsuwają.
- Właśnie, nie jesteśmy. Jesteśmy już duzi – dla efektu Franciszek wypina pierś do przodu, a ja ze szczypiornistą kwitujemy śmiechem.
- Jasne, młodzi mężczyźni – daje Kubie lekkiego klapsa w tyłek  - idziemy.
Biorę torebkę z ławki, a mój telefon się rozdzwania. Odbieram szybko i na pytanie Mirki kiedy wracamy odpowiadam, że za jakieś 15 minut będziemy w domu. Brunetce to wystarcza do szczęścia i kończy połączenie.
- Przejdę się z wami jeśli pozwolisz – rzuca Krzysiek.
- Jasne, gdybym ich nieupilnowana to po prostu powiem, że to twoja wina. – szczerzę się.
- Szczerość przede wszystkim. – mruczy, a ja się śmieję.
Chłopcy szli kilka kroków przed nami my natomiast kroczyliśmy spokojnie zmierzając w stronę mojego bloku rozmawiając o wszystkim i o niczym. Po raz kolejny przekonałam się, że to bardzo sympatyczny mężczyzna. I do tego ma świetne poczucie humoru.


-----
Taaaa.... Miałam zryw chęci więc przepisałam z zeszytu i jest.

A co dzisiaj jest? Tak jest proszę państwa, tak zwana Święta Wojna! :D Dokładnie za pół godziny. Ubolewam tylko, że Lijek nie zagra :(
Liczę na dobry mecz i oczywiście na wygraną Vive :D


Krzysiu natomiast twierdzi, że to oczywiste :D
Pozrawiam ;**





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz